Cmentarze się zwiedza, tak zwiedza
się świątynie. Zapomina się po co powstały. Kościoła nie ogląda się by spotkać
Boga, ale by podziwiać sklepienia i figury; trochę jak w muzeum. Nie odwiedza
się zmarłych, lecz podziwia nagrobki. Co najwyżej jeszcze oddaje się jakiś
rodzaj hołdu założycielom miasta, a na cmentarzach stołecznych – wybitnym
postaciom kultury. Sprawdza się, gdzie spoczywają ci wiecznie żywi, dzięki swym
dokonaniom i lekcjom historii w podstawówce.
Choć na wiekowych cmentarzach
drzewa z pewnością szumią vanitas
vanitatum i memento mori brzmi to zgoła inaczej niż na nowoczesnych
nekropoliach. Rzeźbione w kamieniu anioły są łagodne. Jeśli się nawet spotka
jakiegoś przodka, to napawa to raczej dumą. Daje złudne poczucia zakorzenienia
i jakiejś wartości, która być może płynie w naszych żyłach. Trudno sobie
wyobrazić do końca tych ludzi z przeszłości, zobaczyć zaróżowioną skórę i
gesty, tak żebyśmy mogli sobie przypomnieć o własnym nieuchronnym końcu. Nawet
nie wiemy dokładnie w jakiej sukni powinna nam się objawić wybitna prababka.
Przeszłość na takim cmentarzu jest może i melancholijna, ale nie groźna.
Jest coś fundamentalnie
niestosownego w robieniu zdjęć w takim miejscu. Ale turysta nie jest
pielgrzymem. Turysta jest paparazzim cudzej codzienności i obcej kultury.
Większość skrupułów zostawia w domu przed wyjazdem, razem z tym co nie zmieściło
się w walizce i co, ostatecznie, uznał za zbędne.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz