Wychodząc z metra, tak naprawdę schodzisz
w dół i wstępujesz w kolejny krąg piekielny. Uderza Cię gorąco, oślepia. Jest
tłoczno, mijasz ludzi trochę intuicyjne, jak kule z ciepła. Samochody i piesi prowadzą wojnę o
panowanie na kolejnych Piata. Podział między chodnikiem i ulicą, zielonym i
czerwonym światłem, lekko się zaciera. Ktoś sprzedaje lawendę. Ale jeśli
czytając „lawenda”, widzisz jasno ubraną kobietę, która subtelnym gestem chowa
w kieszeni drobne od dystyngowanego starszego pana w lnianym garniturze - to wyobraźnia znosi Cię na manowce. Chuda,
ciemna ręka, wyciąga w Twoja stronę wąską zakurzoną wiązkę, robisz większy krok
omijając pękniętą chodnikową płytę. Mijasz psa, który oszczekuje innego.
Staruszka po Twojej prawej cofa się ostrożne na lewo, dalej od psiej awantury.
Wycofujesz się jeszcze bardziej na lewo niż ona.
Nagle masz ochotę zapalić
papierosa, wypić espresso, albo i palinkę, tak żeby doprowadzić krew do
wrzenia. Zamienić się w warstwę popiołu, którą ostatnim tchnieniem rozprószysz po chodniku. Nie masz co liczyć na wiatr. Wiatr nie istnieje.
Tymczasem chowasz się w jednej z uroczych
uliczek starówki. W knajpie tak hipsterskiej, że nie tyle Warszawa, co Berlin
by się nie powstydził, wypijasz lemoniadę z wielkiego słoika (takiego, w którym babcia mogła by Ci zawekować bigos).
z klasą opisana katastrofa upału i brudnego miasta. Twoimi oczami chciałabym patrzeć.
OdpowiedzUsuń