poniedziałek, 3 września 2012

czuj się jak u siebie w domu, tylko bardziej


Zaczyna się jak zawsze, od małego świata. Koleżanka ze studiów poznała dziewczynę z Rumunii na letniej szkole w Krakowie. Ja bezczelnie powołując się na tę znajomość zażądałam anegdotek o mieście przy wspólnej lemoniadzie. N. okazała się wspaniałą przewodniczką i po dwóch spotkaniach zdążyłam się nawet stęsknić, kiedy wyjechała na wieś do babci, a potem do Wiednia.

N. zadzwoniła z zaproszeniem na „małe spotkanie” w nowym mieszkaniu, gdzie właśnie wprowadziła się z siostrą i „nawet jeszcze nie ma wszystkich mebli”, ale „będzie tak miło” jeśli wpadnę. Miało być tylko parę innych osób i „nie, nie, nic nie przynoś”. Najpierw miałyśmy się spotkać o 14, potem przełożyła na 17. „Ale nie martw się jakbyśmy się zasiedziały to moja mama Cie odwiezie”. „Bez przesady” pomyślałam i jednocześnie „jak miło”, i te dwie myśli towarzyszyły mi już cały wieczór. Bowiem coś co wyobrażałam sobie jako niezobowiązujące spotkanie paru osób przy winie, którym nawet współczułam, że będą musiały owe osoby po angielsku zamiast po rumuńsku rozmawiać, okazało się ucztą prawdziwą, przy białym obrusie i świeczkach. Ale po kolei.

Ostatecznie byłam tylko ja, N., jej siostra, koleżanka, którą poznałam już wcześniej, a na zapleczu i tylko przez moment z nami – mama N., królowa kuchni, mistrzyni aprowizacji, pani drugiego planu, a no koniec i szofer. Najpierw była domowa wiśnióweczka na trawienie a potem najtrudniejsze pytanie świata czyli wybór między białym a czerwonym winem. Następnie na stół wjechały przysmaki w dużej części przywiezione przez mamę N. samochodem, z domu, bo kuchnie w nowym miejscu zamontowali dopiero noc wcześniej. Tradycyjne wędliny i salami ( „z Twojego ulubionego Sibiu”), równie tradycyjny ser w asyście oliwek i ogórków, sałatka z buraczków z chrzanem („bo podobne jadłam w Polsce”), pieczarki nadziewane, zapiekane, papryka nadziewana serkiem ze szczypiorkiem i cebulką i (mój faworyt) pomidor nadziewany bakłażanem.

I najlepsze w tym jest to, że to były przystawki. Mama zniknęła przywieźć dostawę, a my oglądałyśmy zdjęcia z Wiednia, secesyjne widoczki popijając winem.

Głównym daniem był kotlecik do złudzenia przypominający polski schabowy, fenomenalne puree i genialna sałatka z podsmażonej papryki. A gwoździem programu  deser – owoce, dwa domowe ciasta i kokosowe lody (te ostatnie kupione, ufffffffffff), na popitkę i do toastu – szampan. Było za co pić, bo nowe mieszkanie, i jak się okazało, za urodziny N., które były trzy dni temu. Ale co tu dużo mówić, jak powiedziała D.  (siostra) – to Ty, Marta jesteś gwiazdą wieczoru, to dla Ciebie cała ta tradycja, prosimy zobacz, spróbuj.

Oczywiście byłam wręcz wzruszona, ale jednocześnie nie było w tym nic sztucznego czy krępującego. Serdeczność była wielka i prawdziwa, atmosfera domowa, rozmowa swobodna. Słuchaczki tak wdzięczne, że na proste pytanie „czy wy tam w Polsce jesteście tacy religijni?” zamiast skromnie spuścić oczy, odpowiedziałam całym wykładem o różnicy między miastem a wsią, kościołem łagiewnickim i kościołem toruńskim. Do tego wszystkiego nasłuchałam się tylu pozytywnych opinii o Polsce i Polakach, że musiałam opowiedzieć o paru negatywnych stereotypach dla zachowania kosmicznej równowagi.

Gadałyśmy tak do pierwszej prawie, mama N. odwiozła mnie pod sam blok i odprowadziła do drzwi na wypadek gdyby na trzech metrach napadła mnie sfora psów albo nie wiem co. Jeszcze nigdy nie żałowałam tak bardzo, że nic poza „dziękuje” nie powiem po rumuńsku i nigdy tak serdecznie nie ucałowałam w oba policzki, osoby parę godzin wcześniej całkiem obcej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz