Zaczyna się jak zawsze, od małego świata. Koleżanka ze
studiów poznała dziewczynę z Rumunii na letniej szkole w Krakowie. Ja
bezczelnie powołując się na tę znajomość zażądałam anegdotek o mieście przy
wspólnej lemoniadzie. N. okazała się wspaniałą przewodniczką i po dwóch
spotkaniach zdążyłam się nawet stęsknić, kiedy wyjechała na wieś do babci, a
potem do Wiednia.
N. zadzwoniła z zaproszeniem na „małe spotkanie” w nowym
mieszkaniu, gdzie właśnie wprowadziła się z siostrą i „nawet jeszcze nie ma
wszystkich mebli”, ale „będzie tak miło” jeśli wpadnę. Miało być tylko parę
innych osób i „nie, nie, nic nie przynoś”. Najpierw miałyśmy się spotkać o 14,
potem przełożyła na 17. „Ale nie martw się jakbyśmy się zasiedziały to moja
mama Cie odwiezie”. „Bez przesady” pomyślałam i jednocześnie „jak miło”, i te
dwie myśli towarzyszyły mi już cały wieczór. Bowiem coś co wyobrażałam sobie
jako niezobowiązujące spotkanie paru osób przy winie, którym nawet współczułam,
że będą musiały owe osoby po angielsku zamiast po rumuńsku rozmawiać, okazało się ucztą
prawdziwą, przy białym obrusie i świeczkach. Ale po kolei.
Ostatecznie byłam tylko ja, N., jej siostra, koleżanka,
którą poznałam już wcześniej, a na zapleczu i tylko przez moment z nami – mama N.,
królowa kuchni, mistrzyni aprowizacji, pani drugiego planu, a no koniec i
szofer. Najpierw była domowa wiśnióweczka na trawienie a potem najtrudniejsze
pytanie świata czyli wybór między białym a czerwonym winem. Następnie na stół
wjechały przysmaki w dużej części przywiezione przez mamę N. samochodem, z
domu, bo kuchnie w nowym miejscu zamontowali dopiero noc wcześniej. Tradycyjne
wędliny i salami ( „z Twojego ulubionego Sibiu”), równie tradycyjny ser w
asyście oliwek i ogórków, sałatka z buraczków z chrzanem („bo podobne jadłam w
Polsce”), pieczarki nadziewane, zapiekane, papryka nadziewana serkiem ze szczypiorkiem
i cebulką i (mój faworyt) pomidor nadziewany bakłażanem.
I najlepsze w tym jest to, że to były przystawki. Mama
zniknęła przywieźć dostawę, a my oglądałyśmy zdjęcia z Wiednia, secesyjne
widoczki popijając winem.
Głównym daniem był kotlecik do złudzenia przypominający
polski schabowy, fenomenalne puree i genialna sałatka z podsmażonej papryki. A gwoździem
programu deser – owoce, dwa domowe
ciasta i kokosowe lody (te ostatnie kupione, ufffffffffff), na popitkę i do
toastu – szampan. Było za co pić, bo nowe mieszkanie, i jak się okazało, za
urodziny N., które były trzy dni temu. Ale co tu dużo mówić, jak powiedziała
D. (siostra) – to Ty, Marta jesteś
gwiazdą wieczoru, to dla Ciebie cała ta tradycja, prosimy zobacz, spróbuj.
Oczywiście byłam wręcz wzruszona, ale jednocześnie nie było
w tym nic sztucznego czy krępującego. Serdeczność była wielka i prawdziwa,
atmosfera domowa, rozmowa swobodna. Słuchaczki tak wdzięczne, że na proste
pytanie „czy wy tam w Polsce jesteście tacy religijni?” zamiast skromnie
spuścić oczy, odpowiedziałam całym wykładem o różnicy między miastem a wsią,
kościołem łagiewnickim i kościołem toruńskim. Do tego wszystkiego nasłuchałam
się tylu pozytywnych opinii o Polsce i Polakach, że musiałam opowiedzieć o paru
negatywnych stereotypach dla zachowania kosmicznej równowagi.
Gadałyśmy tak do pierwszej prawie, mama N. odwiozła mnie pod
sam blok i odprowadziła do drzwi na wypadek gdyby na trzech metrach napadła
mnie sfora psów albo nie wiem co. Jeszcze nigdy nie żałowałam tak bardzo, że
nic poza „dziękuje” nie powiem po rumuńsku i nigdy tak serdecznie nie
ucałowałam w oba policzki, osoby parę godzin wcześniej całkiem obcej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz