Byłam wczoraj na koncercie w
filharmonii. Nie powiem jak grali Beethovena, bo nie umiem pisać o muzyce. W
każdym razie, nie więcej niż – taaaaaaaak, pięęęęęęęęknie.
Mogę za to powiedzieć jak
wyglądała orkiestra, a wyglądała atrakcyjnie. Każda z pań miała inny kolor
oszałamiającej sukni, a panowie, choć karnie odziani w czarne koszule, zainwestowali każdy w
inny kolor muszki. Średnia wieku oscylowała wokół trzydziestki i to tylko
dlatego, że zawyżał ją siwy dyrygent. Słowem: intensywnie szukałam męża i nie mogłam się
zdecydować czy skrzypek czy kontrabasista.
Dyrygent prowadził orkiestrę
niczym odważny kapitan, a jednocześnie jak kapryśny bóg mórz, który raz po raz wznieca
burzę a potem uspokaja wody, bo nie może się zdecydować czy bardziej podobają
mu się spiętrzone fale czy lekka bryza.
Publiczność nagradzała orkiestrę
wielkimi brawami, a atmosfera była bardzo familiarna mimo strojności miejsca i pewnej
powagi sytuacji. Tak familiarna, że pani dwa rzędy przede mną w czasie przerwy
rozwiązywała krzyżówkę.
Z resztą Rumuni mają dobry powód,
żeby w imponującym budynku Rumuńskiego Ateneum czuć się jak u siebie, mimo
wszystkich jego marmurów i zdobień. Budowa tego budynku została w dużej mierze sfinansowana
w postaci narodowej zrzutki pod hasłem: Dați un leu pentru Ateneu (podaruj
jeden lej na Ateneum).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz